W litomyślu trafiliśmy na godzinę buraków. Przez bitą godzinę jedyni kierowcy, którzy zwrócili na nas uwagę pokazywali nam fucki albo mrygali światłami czy się śmiali. Dopiero koło osiemnastej zatrzymała się czeska rodzinka w rozklekotanej, brudnej i wypełnionej po brzegu skodzie favorit. Niestety jechali do Ołomuńca, więc podwieźli nas tylko do Svitawy. Już chcieliśmy jechać z nimi do końca, gdyby nie mój nagły impuls do wyjścia, gdy czech spytał się czy nas tu wyrzucić. W Svitawie po 3 minutach zabrał nas uroczy kierowca tira dostawczego. Ja się w nim zakochałem (wyglądał jak połączenie kudłatego ze scoobego-doo i mario), natomiast Martyna była przerażona, zwłaszcza gdy spakował nasze bagaże na pakę (w kabinie nie było miejsca). Wyrzucił nas na obwodnicy Brna, na stacji. Rozbiliśmy się w szczerym polu pomiędzy ekspresówką a centrum handlowym. Trochę strach był spać, zwłaszcza, że każdy podmuch wiatru przypominał kroki człowieka.